Z wiekiem, jedni zmieniają się nie do poznania, innych ząb czasu zaledwie muśnie. Andrzej Markowski –kompozytor, dyrygent, inicjator festiwalu Wratislavia Cantans należał do tej pierwszej grupy. Zakładając, że moja pamięć mnie nie myli. Na zdjęciach z lat dojrzałych jest tak niepodobny do wizerunku z moich wspomnień… Ale iluż Andrzejów Markowskich kompozytorów i dyrygentów, równych wiekiem mogło być?


„Mój” Andrzej Markowski miał radomski epizod. Przez krótki okres uczył w podstawowej szkole muzycznej solfeżu i harmonii w czasach, kiedy jego geniusz zapisany był jeszcze tylko w gwiazdach. Miałam wtedy 12 lat i uczęszczałam na kursy dla młodzieży. Była dosyć duża rozpiętość wieku w tej grupie, najstarszy uczeń, Bilski miał chyba 27 lat. Było ze dwóch żołnierzy pełniących obowiązkową służbę wojskową – udział w zajęciach szkoły muzycznej pozwalał na prawie codzienne uzasadnione wyjście do miasta. Nas, żółtodziobych dwunastolatków było kilkoro. Często ponosiła nas energia niczym nie uzasadniona.Dostawaliśmy małpiego rozumu, chichotaliśmy, parskaliśmy śmiechem, słowem paraliżowaliśmy lekcje.

Niskiego wzrostu, szczuplutki, lekkie nerwowe tiki – profesor Markowski należał do pokolenia, które jako nastolatkowie przeżyło wojnę. Sprawiający wrażenie lekko nieobecnego – pewnie myśli miał zajęte ważniejszymi sprawami. Miał chyba słuch absolutny, zganił, że zjechałam o ćwierć interwału w dół na egzaminie z solfeżu; ć w i e r ć i n t e r w a ł u …

Harmonia, której uczył nie była łatwym przedmiotem nie tylko dla dwunastolatków. Nasze starsze koleżeństwo też nie dawało sobie z tym rady za wyjątkiem Bilskiego, ale Biluś był organistą. Profesor Markowski zadawał nam jako prace domowe tematy do rozpisania harmonii. Jedynie Biluś miał odrobione lekcje, a my wszyscy odpisywaliśmy od niego. Profesor udawał, że nie zauważa. Kiedyś Biluś odezwał się niegrzecznie do mnie. Obraziłam się i za karę przestałam od niego ściągać. Co mi na dobre wyszło, bo nauczyłam się rozpisywania harmonii na głosy. Czy profesor to zauważył – nie pamiętam. Egzamin zdałam dosyć dobrze.

Profesor Markowski z pewnością wyróżniał się wśród pozostałych nauczycieli. Dziś wiem czym – geniuszem muzycznym. Pamiętam anegdotę, którą nam kiedyś opowiedział. On już wtedy był cenionym dyrygentem, w szczególności muzyki współczesnej, zapraszanym do różnych filharmonii. Nie pamiętam o jaki utwór chodziło, orkiestrą dyrygował ktoś inny, on chórem. Chór wchodził dość późno, czekający chórzyści „rozpasali się”, on z nimi i zgubił się w partyturze. Przerażenie go ogarnęło, nie tylko blamaż ale i koniec kariery ukazał się na horyzoncie. Zarządził absolutną ciszę, odliczył 50 taktów od miejsca, w którym chór miał wejść i śledził, zamieniony w słuch. Udało mu się odnaleźć w partyturze. I chociaż niewiele z tej przypowieści wtedy zrozumiałam zapamiętałam ją jak widać na całe życie.

Profesor Markowski był jednym z tych, podczas lekcji których łatwo wpadaliśmy w napady nieuzasadnionego śmiechu. Wystarczyła sekwencja solfeżowa do-sol-mi-do. A ponadto powiedzenie koleżaneczko, bo tak zwracał się do nas … koleżaneczka fałszuje …Wyrażenie, które wtedy nas rozśmieszało, do dziś pozostało niezapomniane. Zaprzyjaźniłam się z nim, polubiłam, koleżaneczka w hierarchii czułych słówek wzbiła się na jej szczyt, to ktoś więcej, niż przyjaciółka. Również dlatego, że kojarzy mi się z geniuszem Andrzeja Markowskiego.