Wstęp

Pochłaniają nasze pieniędze, czas, emocje. Co pozostaje po nich? Tak na wieki?

Podróże. Odbywałam wiele lat temu, w czasach pre-turystycznych. Czy dostatecznie dawno, żebym to, co nieważne zapomniała? Czy na tyle niedawno, żebym to, co istotne zachowała w pamięci?

Refleksy podróży to wspomnienia przeżyć, których sens dociera do mnie po latach, w konfrontacji z dniem dzisiejszym.

Zawrócony dzień

 

Od dwóch dni nad Paryżem wisiały chmury, niskie, ciężkie, ciemne, pełne jesiennej wilgoci. Krótko po ósmej wyruszyłam w kierunku lotniska. Samolot do Tokio miał planowo wystartować o godzinie 12 w południe, jednak odlot opóźniał się. Zanim pilot dostał pozwolenie startu wylecieliśmy z dwugodzinnym poślizgiem. Trasa wiodła przez Anchorage, z zaplanowanym tu postojem technicznym: tankowanie, sprzątanie samolotu, można nawet było wyjść na taras i odetchnąć powietrzem Alaski.

W mojej percepcji Anchorage znajdowało się po drugiej stronie kuli ziemskiej, mniej więcej vis-a-vis. Ażeby ominąć lot nad Związkiem Radzieckim należało lecieć wzdłuż równoleżnika w kierunku zachodnim, odwrotnym do tego, w którym przemierzał świat w 80 dni bohater powieści Jules’a Verne – myślałam. Będziemy ścigać się z czasem – wyprzedzimy dzisiejsze południe i zbliżymy się do poranka. Czy też szarego i mglistego?

Zamówiłam miejsce przy oknie, lubię wyglądać – w przestrzeni poza okiennej tyle się dzieje. Dosyć szybko podano posiłek, który? Dla nas obiad, dla ludzi pod nami raczej śniadanie, a dla tych w Pekinie kolację. Przebiliśmy się przez chmury – zaskoczenie- zamiast jaskrawego południowego słońca za oknem zapadał zmrok. W kabinie ucichła muzyka, zgasły światła. Wlecieliśmy w noc, polarną noc. Okrążaliśmy ziemię nie wzdłuż równoleżnika, ale południka w kierunku północnym. Trasą, jak obliczyłam, krótszą o około 3 tys. km.

Jeszcze do mojej świadomości dotarły słowa pilota, że właśnie pod nami Grenlandia, coś o bliskości bieguna… zasnęłam. Przebudziłam się. Za oknem samolotu czarne niebo rozświetlone pełnią księżyca i gwiazdami, których konstelacje dla mnie, niebieskiego analfabety były niedoodczytania. Zerknęłam na zegarek, w Paryżu nastał wieczór, dzisiejszy wieczór.

Obudziły mnie światła kabiny, odsłonięte żaluzje, muzyka nie pozostawiająca nadziei, że można będzie jeszcze pospać. Za oknem na horyzoncie świt, lekko zarysowana linia gór, niebo w odcieniu szarym. Zbliżaliśmy się do Alaski, a może już lecieliśmy nad nią. Rozpoczął się spektakl. Jutrznia, niebo z każdą chwilą nabierało intensywniejszego koloru niebieskiego, sylwetka pasma górskiego stawała się wyraźniejsza, jeszcze chwila i zaśnieżone szczyty najpierw tych najwyższych gór zaróżowiły się – znak, że słońce wzeszło nad horyzont. Było za nami. Różowe światło poranka coraz głębiej schodziło w doliny, oświetlając niższe partie gór. Wlatywaliśmy w poranek nad Kordylierami. Oglądany z góry, z perspektywy kilku kilometrów.

Dzisiejszy poranek, ten, który zostawiliśmy wiele godzin temu w Paryżu. Ale piękniejszy, słoneczny, z dalekim horyzontem. Samolot powoli schodził do lądowania, widnokrąg zacieśniał się, ziemia. Słowa poetki nie są absurdem, nie są mrzonką, ani poetycką fikcją. Wprawdzie słońca nie zawróciliśmy ku wschodowi, ale dzień stał się od nowa. A gdyby samolot nie opóźnił się?

Izabella

my thanks to Tom

who signed this business trip